Ciężko jest serialom, które bezpośrednio rywalizują o widza z produkcjami HBO. Przekonało się o tym ostatnio "Mob City". Choć akcja przenosi nas do lat 40. ubiegłego wieku, więc serial byłby
Ciężko jest serialom, które bezpośrednio rywalizują o widza z produkcjami HBO. Przekonało się o tym ostatnio "Mob City". Choć akcja przenosi nas do lat 40. ubiegłego wieku, więc serial byłby świetnym rozwinięciem wiedzy na temat tamtego okresu, to jednak serial stacji TNT odniósł komercyjną porażkę. A szkoda, bo tak dobrego serialu w klimatach noir ze świecą szukać.
Bohaterem opowieści jest detektyw Joe Teague, który prowadzi prywatną walkę z przestępczością. Wraz z jego udziałem wojnę mafii wydał szef policji z Los Angeles - William Parker. Ben "Bugsy" Siegel jest królem półświatka kontrolującym całe Zachodnie Wybrzeże. Napięcie zaczyna narastać, gdy w niejasnych okolicznościach ginie komik Hecky Nash, który ma pewne powiązania z mafią.
Scenariusz oparty został na powieści Johna Buntina o tytule "L.A. Noire", która to z kolei opisuje faktyczne zdarzenia z lat 40. i 50. XX wieku. Frank Darabont zrobił kawał świetnej roboty. Serial składa się z sześciu odcinków, które maksymalnie wykorzystują swój czas. Nie ma tu niepotrzebnych dłużyzn, sceny są dynamiczne, a plany zdjęciowe niezwykle klimatyczne. To właśnie klimatem rodem z klasyków kina noir jest najmocniejszym punktem serialu. W tym mrocznym świecie skorumpowanych glin i bezwzględnych mafiosów nie ma czasu na zabawę. Atmosfera jest gęsta, klimat bardzo mroczny, a głównych bohaterów ciężko traktować jako protagonistów. Tu każdy ma coś na sumieniu. Nie zabrakło też charakterystycznych neonów, które były niegdyś znakiem rozpoznawczym Miasta Aniołów. Wszystko to tworzy niepowtarzalną aurę tajemniczości.
"Mob City" ma niewiele punktów wspólnych z "Zakazanym Imperium". To nie jest produkcja skierowana do masowego widza, w przeciwieństwie do produkcji HBO. Stacja TNT starała się pokazać tylko i wyłącznie tę brudną stronę mafijnej wojny. Choć brakuje tu erotyki, to serial nadrabia realistyczną brutalnością. Charakteryzatorzy spisali się świetnie, bo kilkukrotnie pokiereszowana twarz głównego bohatera wygląda bardzo realistycznie. Więcej jest też w nim ścieżki dźwiękowej. Blues lub jazz przygrywają bardzo często, co potęguje dodatkowe klimat z połowy zeszłego wieku.
Joe Teague nie jest typowym policjantem. Próbuje wymierzać sprawiedliwość na własną rękę, nie bojąc się prywatnych wojenek z mafią. Detektyw ma bujną przeszłość, a niektóre zwroty akcji są naprawdę ciekawe. Bardziej zależy mu na własnych interesach i pewnej kobiecie, z którą łączy go coś więcej. Wspomniana Jasmine to typowa femme fatale. Często w czerwonej sukience, z kuszącym wzrokiem, przynosi tylko nieszczęście każdemu na jej drodze. Szkoda, że bossowie mafii są całkiem stereotypowi. Ben "Bugsy" Siegel pławi się we własnej sławie, stawiając ponad wszystkimi. Jego zastępca - Mickey Cohen, stara się jak może utrzymać biznes pod nieobecność szefa, lecz wśród konkurencji brak mu poważania. Sid Rothman to typowy facet od brudnej roboty, a Ned Stax jest głosem rozsądku w całej organizacji. Jednak każdy z nich ma coś w sobie, co nie pozwala o nich tak łatwo zapomnieć.
"Mob City" ma wszystkie cechy kina noir w najlepszym wydaniu. Brak tu tylko narracji głównego bohatera, ale ta wydaje się w tym przypadku niepotrzebna. Szarobura kolorystyka i świetna muzyka dają mroczny, gęsty klimat całej produkcji. Wielka szkoda, że serial się nie sprzedał. Otwarte, intrygujące zakończenie pobudza wyobraźnie na kolejne sezony, których niestety nigdy nie powstaną.